Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Robert z Poznania. Ma przejechane 6736.30 kilometrów w tym 650.20 w terenie. Jeździ z prędkością średnią 21.06 km/h i wcale się tym nie chwali.

KONTAKT
GG 1110061
Email: robert (@) zabel.pl

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:847.00 km (w terenie 484.00 km; 57.14%)
Czas w ruchu:50:04
Średnia prędkość:16.92 km/h
Maksymalna prędkość:59.00 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:65.15 km i 3h 51m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
110.00 km 0.00 km teren
04:37 h 23.83 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

MTB Marathon Murowana

Wtorek, 6 lipca 2010 · dodano: 06.07.2010 | Komentarze 3

Słońce przypiekało od rana więc smażenie jajek na masce sejczento poszło szybciej niż zwykle. Teraz już wiem, że to szamańskie obrzędy spowodowały ostatnio taką pogodę. Bo jak ludziom mózgi parują, to na wyborczej kulminacji 4 lipca skreślają pierwsze lepsze nazwisko z brzegu. A nie, sorry… wypad z tą polityką, miało być o maratonie.






W Murowanej Goślinie startowaliśmy z Rynku.
Wobec czego na początku było fajnie, bo wesoło, twardo pod kołami, ludzie gadatliwi i nawet kibice byli. Ale organizator w sumie dał ciała, bo stopera wodzirejowi nie pożyczył i wystartowaliśmy z partyzanta, bez zapowiedzi… I co istotne, nie wyposażył nas w wiaderka, foremki, łopatki i inne gadżety które dodałyby zabawy…
Tak więc kiedy po starcie i pierwszych tasowaniach na asfalcie, dojechaliśmy do miejscowej piaskownicy którą w tygodniu zajmują przedszkolaki z okolicznych wiosek, okazało się, że nie mamy się czym bawić. Niektórzy jednak zostali na chwilę bo ponoć gdzieniegdzie leżały ładne kolorowe szkiełka. Oczywiście nie miałem szczęścia i nie przytrafiły mi się takie atrakcję, więc jak niepyszny pognałem dalej szukać czegoś ciekawego.

Tylko co może być ciekawego? Strzelające szyszki spod kół, czy zabawa w „psssykanie” oponą kto dłużej? Już na siódmym kilometrze na moich oczach jeden kolegapokazał wszystkim jak to się robi. Drugiemu tak się to spodobało, że stanęli razem na chwilę żeby sobie razem popsykać.
Nie zatrzymałem się, bo stwierdziłem, że ja tak nie potrafię. No i przez dłuższy czas nic ciekawego się nie działo, więc wzięło mnie na wspomnienia…

Sięgnąłem pamięcią jakoś tak w okolice plejstocenu, kiedy to mój pierwszy rower Pinokio uroczyście został pozbawiony drewnianego kijka i odtąd mogłem już samodzielnie przemierzać świat. Ograniczały mnie tylko te ruchliwsze ulice dookoła osiedla, ale to były już dzikie tereny które zupełnie mnie nie interesowały. Dużo fajniejszym zajęciem było pokonywanie barier dźwiękowych na najdłuższej osiedlowej alejce, którą niestety łazili również nierowerowcy… Zupełnie nie potrafię zrozumieć jak to się stało, że jednego razu dwóch panów nie usłyszało mnie jak wchodzę w prędkość naddźwiękową. Niestety mój autopilot zaliczył małą zawieszkę i na pełnej prędkości wbiłem się na trzeciego między obu jegomości. Skutków tamtego taranowania nie pamiętam, a może i dobrze…

Po chwili wspominek, przed oczami stanęły mi sytuacje kiedy pierwszy raz zaliczyłem „psssyki”. Pierwsze chyba z czasów kiedy jeździłem na kolonie i tam starsi koledzy pokazywali jak to się robi, żeby odstraszyć komary. Później, na koniec podstawówki, jak już mogłem bawić się zapałkami to „psssyki” ukazywały się nam w wesołych niebiesko-czerwonych kolorach które jednak trochę parzyły. Jak już byłem pełnoletni to ci sami koledzy pokazali mi, że najfajniejsze „psssyki” pochodzą od aluminiowych puszek z gorzkawym napojem. Ale te wspomnienia były nieco zakrzywione i obarczone dużym błędem obliczeniowym, więc zostawię już ten temat.

Teraz jako stary tetryk z pampersem między udami i nostalgią w głowie zapierdzielam po suchym jak wiór lesie szukając nowoczesnych „psssyków”.
I jest! Udało się!
Na dwudziestym którymś kilometrze wreszcie udało mi się uruchomić całkiem niezłego syczącego potwora. Co ciekawe, w oponie nie znalazłem powodu, dla którego psssyk był tak głośny i tak krótki, a szkoda…

W każdym razie, kiedy mój „psssyk” skończył swój krótki acz intensywny żywot, zabrałem się do rozbebeszania opony, żeby móc jechać dalej w poszukiwaniu wrażeń.
W tym czasie przy okazji liczyłem barany… tfu! tzn innych towarzyszy na tej trasie. Było ich prawie tylu ile mam szprych w przednim kole, czyli sporo…
Miałem tylko jedną zapasówkę, więc od tego momentu jechałem z lekkim niepokojem, czy aby na pewno chcę usłyszeć jeszcze dziś jakże atrakcyjne odgłosy z moich kół…

Na pierwszym bufecie odkryłem, że mój plastikowy pojemnik na płyny też chyba upodobał sobie zabawę w szczelinowe opróżnianie zawartości, bo był całkowicie pusty. Dziś wylosowałem kolor niebieski, więc jednego pałerejda opróżniłem duszkiem a drugiego wlałem do zbuntowanego bidonu. Jeszcze coś do jedzenia i do kieszonki wędruje półtora banana. Ten schemat powtarzam na każdym kolejnym bufecie, z tym, że na trzecim wypijam duszkiem dwa pałery (niebieskie, żeby nie mieszać!) Łącznie tego dnia spożyłem 7 (sic!) butelczyn tego trunku. Nie polecam takiej dawki… Na szczęście u mnie odruchy typu „oddaję tobie co kryję w sobie” są tak rzadkie jak Meksykanie w Mongolii.
Co jakiś czas doganiam tych, którzy minęli mnie kiedy stałem w pit-stopie i chwilę czuję ogon za sobą, po czym – jak rasowa jaszczurka – urywam co trzeba.

Kolejny bufet z punktem serwisowym pojawia się we właściwym momencie, bo odgłosy z łańcucha zaczęły robić się nieznośne. Zamawiam pelny bak napojów i w międzyczasie widzę jak Felcik dostaje chyba finiszlajna. Nie na długo to jednak starczyło, bo po około 20 minutach łańcuch znowu jest suchy i trzeszczy…
Jest piękna pogoda, biale obłoczki wiszace na błekicie, polne drogi pośród zbóż i aż by się chciało zatrzymac i odetchnąć wiejskim klimatem. Ale nie, trzeba poginać do przodu. Po kilkudziesięciu kilometrach tasowania się już z megowcami czuję że wyprzedza mnie dwóch osobników. Rozpoznaje obu. Jeden, w żółtym kubraczku, kilka bananów wcześniej jechał ze mną ale mu zwiałem. Chyba jadę za wolno – myślę sobie. Drugi z nich to Jacek . Maestro z siódmego kilometra. Postrach dętek i przyjaciel pompek. Guru „pssssykania”. Trochę się dziwię, że dopiero teraz mnie doszedł, a bylo to kilkanaście kilosów przed Dziewiczą Górą.
Wiem, że jest mocniejszy ode mnie, więc spodziewam sie, że zaraz spuchnę jak bedę chciał utrzymać tę dwojkę.

Ale nie, przecież teraz nie mogę odpuścic, przecież przejechałem już ponad połowę dystansu…!

Decyduję, że przesune się do przodu i pociągnę trochę z blatu. W tym celu musiałem obudzić na chwilę lewą manetkę która z kolei wysłała mesydża do przerzutki przedniej szimano ikste.
Ta pobudka nie wyszła najlepiej, bo kilka chwil trwało zanim łańcuch wlazł na największą zębatkę z przodu. Ale jak już weszło to nie chciało zejść. Przez chwilę.
Prawy rękawek koszulki dzisiaj robił za ręcznik. Bidon za prysznic. Tylko woda jakaś taka smerfiasta… popijam i deptam. I tak do Dziewiczej. Po pierwszym podjeździe nie widzę już za sobą tej grupki.

Czuję jednak blisko za plecami narowistych megowców, którzy na jedynej górce na całej trasie dopiero zaczynają wyścigi… Na zjeździe myślę o dętce która zdobi moją pierś. Jest dziurawa jak obrona reprezentacji San Marino. Dwie zdrowe dętki napędzają mój rower. Jak teraz uda mi się psssyknąć, to będzie fajnie. Ale do mety bede musiał wracać jakimś teleportem…
Krótka burza w mozgu i decyduję, że jednak chcę jak najszybciej dojechac do ostatniego bufetu – na mecie.
Ta droga mija bez większych historii. Aha, czuję że wypada mi pompka spod koszulki, więc zatrzymuję się na chwilę i chwytam zgubę zanim spodoba sie ona zuczkom i mrówkom w piachu.

Meta. Znowu banany, arbuzy i woda.
W końcu…
Maraton w Murowanej trzeba przejechać i o nim zapomnieć.
Kategoria Maraton


Dane wyjazdu:
79.00 km 0.00 km teren
06:05 h 12.99 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

MTB Marathon Złoty Stok 2010

Niedziela, 23 maja 2010 · dodano: 30.05.2010 | Komentarze 0

Tak patrząc z perspektywy czasu na ten maraton dochodzę do wniosku, że pomimo, iż taki długi wyścig nie jest dla mnie zbyt emocjonujący, to jest w nim zawsze kilka fajnych momentów.





Np. śmiganie w dół na technicznych stromiznach, gdzie tyłek robi za ster, pozdrawianie autochtonów, strażaków i policmajstrów, czy mijanie zawodniczek. A poza tym to walka z czymś, czego nie umiem nazwać. Nie, to nie jest ambicja ani wola osiągnięcia jak najlepszego wyniku. To coś innego, co pewnie zrozumiem za jakiś czas.

Sam Złoty Stok przywitał wszystkich wszechobecnym błotem i deszczem padającym od… dołu.



Nie dało się jechać, by nie być po chwili mokrym od wody i błota spod kół własnych czy zawodnika jadącego w pobliżu. Z deklarowanych przez organizatora sześćdziesięciu sześciu kilometrów wyszło tak naprawdę siedemdziesiąt dziewięć. I te trzynaście kaemów w tym przypadku robiło różnicę, bo mój niezbyt pojemny bak, który co chwilę domagał się tankowania, miał chyba jakieś przecieki, bo wyjątkowo szybko kończyło mi się paliwo.

Z ciekawszych zapamiętanych momentów to wszechobecny głos Pyry z którym zdobywałem Borówkową, poza tym był jakiś chłopak, którego z daleka pomyliłem z całkiem zgrabnym dziewczęciem. Otóż ten zawodnik miał moc, świetnie podjeżdżał, ale to co zyskiwał na wspinaczkach, dramatycznie tracił na zjazdach.
Zapamiętałem też krótką ściankę tuż przed bufetem, którą mój SID łyknął bez zająknięcia, i to był fajny moment, kiedy na bufecie ekipa zapytała mnie skąd jestem, że zjeżdżam takie cuś… ;) Było kilka świetnych stromych zjazdów na których czułem że żyję :)



Ale… na jakieś dziesięć kilometrów przed końcem, kiedy już zbierałem okruszki ze stołu na ostatnim bufecie, i dowiedziałem się, że wcale nie czeka na mnie zjazd do samej mety, nagle stwierdziłem że mam większą ochotę pooglądać kolekcję znaczków Pana Zdzisława z Koluszek niż wspinanie się na okoliczne górki. Od tego momentu skończyła się zabawa, a zaczęła się mordęga i recytowanie epitetów pod adresem budowniczego trasy i tego matematyka, który podał dystans 13 kilometrów krótszy niż w rzeczywistości.

Na mecie fajnie, dużo znajomych, pizza, pusta myjka o 18:00, droga do domu i spać :)

Aha, nocleg w Sosnowej – cudo!
Kategoria Maraton


Dane wyjazdu:
86.00 km 86.00 km teren
05:45 h 14.96 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Karpaczowo 2010

Sobota, 1 maja 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 9

Pierwsze góry za mną.
W tym roku wiele rzeczy zaczynam na nowo. Próbowałem sobie przypomnieć, czy wcześniej dane mi było przejechać górski maraton na długiej trasie. Były tylko dwa, oba w Szklarskiej z okazji Festiwalu Rowerowego. Pierwszy, w 1998 przejechana połowa dystansu, a drugi w 2005.

W Karpaczu musiałem zmierzyć się nie tyle z trasą, ile ze świadomością, że czeka mnie totalnie inny wysiłek niż w Dolsku. I fakt, że przez ostatnie dwa tygodnie byłem dwa razy na pseudo treningu wcale mi w tych rozmyślaniach nie pomagał.

W piątek zażyczyłem sobie pogodę na sobotę: w nocy niech trochę pokropi deszcz, a od rana nie za ciepło, chmurzaście z przejaśnieniami. I udało się :)
Do sektora zameldowałem się na 3 minuty przed startem. Po chwili zdjęto taśmy dzielące strefy i zrobiło się ciasno.


foto: Katarzyna

Start. Od tego momentu zaczyna się długi i bezpłciowy – niczym radziecka ekranizacja Solarisa – podjazd asfaltem w kierunku Karpacza Górnego. No dobra, dwie ciekawostki: wielki hotel-moloch który był w trakcie budowy w zeszłym roku, w tym również świecił wykopkami. Druga sprawa to Pyrosławus, który nagle pojawił się na horyzoncie, i przyciągał niczym latarnia morska na Przylądku Dobrej Nadziei. Po krótkiej walce z oddechem dotarłem do krajana i jakiś czas jechaliśmy razem.


foto: sjesdif

Do momentu, kiedy zaczął się teren.
Luźna gałązka postanowiła pobrykać i upatrzyła sobie moją kasetę i tylną przerzutkę. Chwila postoju, wyplątywanie drewna i jazda dalej.
Niczym na autostradzie: włączony migacz, oglądam się do tyłu i włączyłem się do ruchu. Zjazdy, podjazdy, na razie spokojnie, bez nerwów i zadyszki. Nie chciałem szarżować.
Sprawdzić, jak to jest na giga w górach.
Kaseta 11-28 dawała radę nawet na najbardziej wymagających podjazdach. Przerzutka przednia już mniej, czasem nie chciała zrzucać na dwudziestkę dwójkę. Ale opanowałem do perfekcji system nożnego przesuwania łańcucha w płaszczyźnie półpionowej :)
Zaliczam po kolei wszystkie bufety. Ale to za mało.
Trzydziesty któryś kilometr, kończą mi się płyny. I te przyczepione do ramy Felcika, i te które powinny chlupotać nieco wyżej.
Uzupełniam na kolejnych oazach. W jednym momencie zatrzymuję się i czerpię wodę do bidonu prosto ze strumyka. Smakuje lepiej niż poznańska kranówa :)

Trasa podoba mi się, szczególnie fragment z muldami jak na pumptracku. Szkoda tylko, że jadący przede mną nie podziela tej radości i blokuje drogę, przez co nie mogę się rozpędzić jak należy. Ale jeszcze tam kiedyś wrócę popompować te garby :)
Dla nieznających tematu, to są pumptracki:


Wesoło ćwierkają ptaszki a hamulce wtórują im na technicznych zjazdach. W tych pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżam do okolic Szklarskiej Poręby. Tam niezapomniany singiel góra-dół, balans ciałem, kamienie, korzenie, w dole strumień – esencja tej okolicy. I po chwili kryzys. Zaczyna brakować energii.

Zwalniam, jadę spokojnie, kręcę się w okolicach dwójki kolarzy: jeden w koszulce Fujifilm, a drugi-bardziej rozmowny-okazuje się być mieszkańcem Głuszycy. Razem śmigamy ile się da, ale i tak po drodze mijają nas kolejni gigowcy.
Czuję że nie jest za dobrze, ale zostawiam sobie rezerwy.
To próba.
Nie mogę, nie chcę iść w trupa.
Myślę o wielkim kebabie na Alexanderplatz w Berlinie. No dobra, niech będzie chociaż zapiekanka z dworca w Kutnie.
Kolejne bufety, kolejne postoje. W żołądku, niczym w słowach piosenki zespołu “Piersi”, robi mi się San Francisco od tych kolorowych ajzotoników.



Podjazd na ‘Chomontówkę’ pojawia się później, niż na to wskazywał mój licznik.
Czyżbym musiał go kalibrować, czy też łorganizator sobie trochę zażartował z dystansami?

Kilkaset metrów podjazdu i mijam dziewczyny z Mega. Pozdrawiam wszystkie po kolei. Wszystkie umalowane, róż na policzkach, kwiat polskiego kolarstwa górskiego. A za nimi obstawa, ciężkie i sapiące parowozy. Dbają o bezpieczeństwo naszych Pań.
Jadę dalej. Szczyt. Rozpoznaję wiele miejsc z zeszłego roku, kiedy miałem nieco więcej czasu na pstrykanie fotek. Ale teraz żałuję, że nie mam aparatu dyndającego na szyi. Taaaaakie widoki w trójwymiarze, zupełnie jakbym był w górach…



Trochę fototapety i mozna zjeżdżać. SID woła litości. Czy pisałem wcześniej, że skończyło mu się tłumienie? Chyba nie… Niestety czeka go serwis przed następnym maratonem. Biedaczek…

I kolejne kamienie, i znowu wypinanie tyłka za siodełko, i drętwiejące palce na kierownicy. Ale już widać domki z czerwonymi dachami. Już pojawia się asfalt i gawiedź kierująca w stronę mety.
I długa prosta po trawie a ręce same klaszczą zachęcając kibiców do tego samego.
I makaron, i pizza, i kulki ziemniaczane z sosem czosnkowym.
I północ przywitała się ze mną w domu.

Teraz tylko pozostaje nie zapomnieć, że trzeba trochę na rower wsiąść. Bo przepracowana zima sama nie pojedzie.


foto: OSOZ RACING TEAM
Kategoria Maraton, Zdjęciowo


Dane wyjazdu:
91.00 km 0.00 km teren
03:19 h 27.44 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:8.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Dolsk - maratonowa wyrypa

Sobota, 10 kwietnia 2010 · dodano: 11.04.2010 | Komentarze 5

Pierwszy maraton w sezonie, i pierwszy od ładnych paru lat.
W sensie startowym oczywiście :) Co prawda w ubiegłym roku zaliczyłem większość edycji u Golonki, ale to była tylko jazda z lustrzanką na szyi i fotografowanie środka stawki megowców plus czuba gigowców którzy zazwyczaj doganiali 'średniaków' gdzieś pod koniec pętli.




Link do części zdjeć z maratonów 2009

Dolsk - czyli mało oryginalna wyrypa.
Nie miałem pojęcia czego się spodziewać po tej trasie. Pogoda nie była taka zła - nie za ciepło, ale też krótki rękaw wystarczył. Na kolana jednak długie spodnie, bo trzeba dbać o stawy ;) Co prawda był moment, że gdzieś w połowie trasy - kiedy deszcz i zimny wiatr zmienił kolor skórę na rękach w piękne odcienie amarantu - myślałem o tym, że przydałyby się rękawki. Ale brak lecytyny zadziałał wzorowo, bo zaraz o tym zapomniałem...

Startowałem z końca. Całe szczęście że na tym dystansie nie ma takiego tłoku jak na mega. Niestety po wjechaniu w teren też robiły się korki, więc trochę czasu minęło zanim złapałem tempo które mi pasowało. Świeży napęd nie do końca działał tak jak powinien, strzelał na krótkich podjazdach więc jest to temat do dopracowania.

Załapałem się do grupki która zbierała rozproszonych po trasie Mrozowców. Tempo na asfalcie było zacne, szkoda tylko że przy okazji 'bufetowania' nie zdołałem już ich dojść. Nauka na przyszłość. Swoją drogą im więcej asfaltu, tym większa loteria, bo wystarczy się zabrać z silną grupą i jest dobry wynik, a jazda samemu w tak wietrznych warunkach, kiedy nie ma kto dawać zmian... wtedy jest pozamiatane...

Całościowo patrząc na wyścig napiszę, że maraton ten był nieciekawy. Jako przetarcie - ok. Ale z perspektywy osobnika mieszkającego na nizinie - średnio atrakcyjny. Gdyby nie pogoda w kratkę i landszaft który widziałem tuż przed meta - byłby całkiem bezbarwny.
Na szczęście zaopatrzony w klasyczny dzwonek mogłem pozdrawiać dzieciaki w wioskach wesołym dryndaniem :)

Jazda bez licznika ma swoje plusy, które jednak nie przesłaniają jednego - ważnego minusa - ile do cholery jeszcze będzie tego asfaltu? Bez cienia malkontenctwa napiszę, że nie mogę doczekać się gór, kiedy wszelkie 'okoliczności przyrody i tego, niepowtarzalnej' wynagrodzą mi jazdę na dłuższym dystansie...

Z pozytywnych rzeczy wymienię kilka: spotkałem sporo znajomych których nie widziałem od daaaaawna :) Zarówno przed jak i na trasie miło było spotkać znajome buźki :) Przy okazji pozdrowienia dla Moniki z Subaru Vitesse, że rozpoznała moją mordkę :)

Makaron z sosem bardzo smaczny :) Nie złapałem gumy tfu tfu tfu! :) No i czuć było już zapachy wiosny :)

Kategoria Maraton


Dane wyjazdu:
28.00 km 0.00 km teren
01:20 h 21.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Maraton Poznań

Niedziela, 6 września 2009 · dodano: 07.09.2009 | Komentarze 0

Przejażdżka po trasie Mega maratonu w Poznaniu

Kategoria Maraton, Zdjęciowo


Dane wyjazdu:
66.00 km 66.00 km teren
04:00 h 16.50 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Maraton Kraków

Niedziela, 30 sierpnia 2009 · dodano: 31.08.2009 | Komentarze 1

Kolejny maraton z aparatem na szyi... :)

Kategoria Maraton, Zdjęciowo


Dane wyjazdu:
46.00 km 46.00 km teren
01:55 h 24.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Maraton na Orientację Powidz

Sobota, 22 sierpnia 2009 · dodano: 22.08.2009 | Komentarze 2

trasa (odręcznie):
polecam od razu przełączyć na widok satelitarny, zdjęcia w tym rejonie są dokładne :)




Kategoria Maraton, Zdjęciowo


Dane wyjazdu:
58.00 km 58.00 km teren
03:30 h 16.57 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Maraton Głuszyca

Sobota, 1 sierpnia 2009 · dodano: 07.09.2009 | Komentarze 0

Maraton z aparatem...



nie jestem zadowolony, bo przez pierwsze pół godziny robienia zdjęć nie widziałem w wyświetlaczu -2EV...
Kategoria Maraton, Zdjęciowo


Dane wyjazdu:
47.00 km 47.00 km teren
04:00 h 11.75 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Maraton Złoty Stok

Sobota, 20 czerwca 2009 · dodano: 21.06.2009 | Komentarze 0

Kolejny maraton z aparatem na szyi.
Kilka fajnych zjazdów, ale na podjazdach (sic!) 2 laczki...

Kategoria Maraton, Zdjęciowo


Dane wyjazdu:
55.00 km 0.00 km teren
04:50 h 11.38 km/h:
Maks. pr.:58.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Maraton Szczawnica

Sobota, 30 maja 2009 · dodano: 07.06.2009 | Komentarze 0

dystans MEGA z aparatem, tempo w okolicach środka stawki w K3 :)
foty tutaj:
http://picasaweb.google.com/nonielubierodzynek/MaratonSzczawnica2009#
Kategoria Maraton, Zdjęciowo