Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Robert z Poznania. Ma przejechane 6736.30 kilometrów w tym 650.20 w terenie. Jeździ z prędkością średnią 21.06 km/h i wcale się tym nie chwali.

KONTAKT
GG 1110061
Email: robert (@) zabel.pl

Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cicha

Za ległem

Czwartek, 3 marca 2011 · dodano: 03.03.2011 | Komentarze 4

Obecnie poruszam jedynie na Cichej.
Radość z jazdy na tym rowerze jest porównywalna do wypicia grzańca w Murzasichle po całodniowej wędrówce w deszczu.
Od ostatniego wpisu działo się tyle, że nie ogarniam, a niestety czasu na systematyczne wpisy brakuje...
W ubiegłą sobotę wystartowałem sobie w kolejnej edycji GP Poznania w biegach przełajowych. Jako, że nie czułem się tęgo do ścigania, to zabrałem ze sobą na bieg "małpkę" canona i postanowiłem uwiecznić to, co tam się dzieje :)
I poczułem atmosferę jaka panuje "na tyłach", zupełnie inaczej niż z przodu :)




Sugeruję włączyć głośniczki ;)

Dane wyjazdu:
17.00 km 0.00 km teren
01:00 h 17.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cicha

Urodzinowo

Czwartek, 17 lutego 2011 · dodano: 18.02.2011 | Komentarze 12

Jak co roku w urodziny strzelam sobie jakieś zdjęcie. Tym razem 17 lutego zrobiło się biało na dworze...

Ale zimą?

Śnieg???

Cóż, zakasałem rękawy i do roboty!








Urodzinowo © Zabel


Dane wyjazdu:
25.00 km 0.00 km teren
01:30 h 16.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Cicha

Dojazdówka

Środa, 16 lutego 2011 · dodano: 16.02.2011 | Komentarze 3

Sama przyjemność. Nowy rower jedzie cicho, dokładnie tak jak chciałem :)
Powrót przez Szczepankowo. Fajnie tak na spokojnym asfalcie (bez ruchu samochodowego) słuchać szumu wiatru i szelestu opon...















Kategoria Do i z pracy


Dane wyjazdu:
2.00 km 2.00 km teren
00:03 h 40.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Luźno, aha, Cyta Snow Session! :) 29.01.2011

Poniedziałek, 14 lutego 2011 · dodano: 14.02.2011 | Komentarze 2

dawno nic tu nie pisałem, bo i czasu czasem brak i weny tfu!rczej
na rowerze jeżdżę tyle samo co zawsze, spininguję od stycznia do marca jak co roku, do pracy jeszcze mi się nie zdarzyło jechać komunikacją miejską a dziś właśnie kończę składać nowego mieszczucha którego zdjęcia - jak już stanie na koła - zamieszczę niebawem ;)

A pochwalę się, a co!
Dwa tygodnie temu, jeszcze w zimowej aurze odbyły się zawody Cyta Snow Session na poznańskiej Cytadeli.
Z założenia miał to być 4cross (4X) ale wyszedł dual, ze względu na niezbyt dobrą jakość toru na całej szerokości.
No i.... udało mi się - dzięki uprzejmości młodszym zawodnikom - wygrać! :) Jeee!
Drugi był Marcin "Dziadu" Bogdański z Sieradza z którym, jak za dawnych dualowych lat, daliśmy czadu w finale "przyjaźni" :)

Foty poniżej:



























Kategoria Skocznie


Dane wyjazdu:
110.00 km 0.00 km teren
04:37 h 23.83 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

MTB Marathon Murowana

Wtorek, 6 lipca 2010 · dodano: 06.07.2010 | Komentarze 3

Słońce przypiekało od rana więc smażenie jajek na masce sejczento poszło szybciej niż zwykle. Teraz już wiem, że to szamańskie obrzędy spowodowały ostatnio taką pogodę. Bo jak ludziom mózgi parują, to na wyborczej kulminacji 4 lipca skreślają pierwsze lepsze nazwisko z brzegu. A nie, sorry… wypad z tą polityką, miało być o maratonie.






W Murowanej Goślinie startowaliśmy z Rynku.
Wobec czego na początku było fajnie, bo wesoło, twardo pod kołami, ludzie gadatliwi i nawet kibice byli. Ale organizator w sumie dał ciała, bo stopera wodzirejowi nie pożyczył i wystartowaliśmy z partyzanta, bez zapowiedzi… I co istotne, nie wyposażył nas w wiaderka, foremki, łopatki i inne gadżety które dodałyby zabawy…
Tak więc kiedy po starcie i pierwszych tasowaniach na asfalcie, dojechaliśmy do miejscowej piaskownicy którą w tygodniu zajmują przedszkolaki z okolicznych wiosek, okazało się, że nie mamy się czym bawić. Niektórzy jednak zostali na chwilę bo ponoć gdzieniegdzie leżały ładne kolorowe szkiełka. Oczywiście nie miałem szczęścia i nie przytrafiły mi się takie atrakcję, więc jak niepyszny pognałem dalej szukać czegoś ciekawego.

Tylko co może być ciekawego? Strzelające szyszki spod kół, czy zabawa w „psssykanie” oponą kto dłużej? Już na siódmym kilometrze na moich oczach jeden kolegapokazał wszystkim jak to się robi. Drugiemu tak się to spodobało, że stanęli razem na chwilę żeby sobie razem popsykać.
Nie zatrzymałem się, bo stwierdziłem, że ja tak nie potrafię. No i przez dłuższy czas nic ciekawego się nie działo, więc wzięło mnie na wspomnienia…

Sięgnąłem pamięcią jakoś tak w okolice plejstocenu, kiedy to mój pierwszy rower Pinokio uroczyście został pozbawiony drewnianego kijka i odtąd mogłem już samodzielnie przemierzać świat. Ograniczały mnie tylko te ruchliwsze ulice dookoła osiedla, ale to były już dzikie tereny które zupełnie mnie nie interesowały. Dużo fajniejszym zajęciem było pokonywanie barier dźwiękowych na najdłuższej osiedlowej alejce, którą niestety łazili również nierowerowcy… Zupełnie nie potrafię zrozumieć jak to się stało, że jednego razu dwóch panów nie usłyszało mnie jak wchodzę w prędkość naddźwiękową. Niestety mój autopilot zaliczył małą zawieszkę i na pełnej prędkości wbiłem się na trzeciego między obu jegomości. Skutków tamtego taranowania nie pamiętam, a może i dobrze…

Po chwili wspominek, przed oczami stanęły mi sytuacje kiedy pierwszy raz zaliczyłem „psssyki”. Pierwsze chyba z czasów kiedy jeździłem na kolonie i tam starsi koledzy pokazywali jak to się robi, żeby odstraszyć komary. Później, na koniec podstawówki, jak już mogłem bawić się zapałkami to „psssyki” ukazywały się nam w wesołych niebiesko-czerwonych kolorach które jednak trochę parzyły. Jak już byłem pełnoletni to ci sami koledzy pokazali mi, że najfajniejsze „psssyki” pochodzą od aluminiowych puszek z gorzkawym napojem. Ale te wspomnienia były nieco zakrzywione i obarczone dużym błędem obliczeniowym, więc zostawię już ten temat.

Teraz jako stary tetryk z pampersem między udami i nostalgią w głowie zapierdzielam po suchym jak wiór lesie szukając nowoczesnych „psssyków”.
I jest! Udało się!
Na dwudziestym którymś kilometrze wreszcie udało mi się uruchomić całkiem niezłego syczącego potwora. Co ciekawe, w oponie nie znalazłem powodu, dla którego psssyk był tak głośny i tak krótki, a szkoda…

W każdym razie, kiedy mój „psssyk” skończył swój krótki acz intensywny żywot, zabrałem się do rozbebeszania opony, żeby móc jechać dalej w poszukiwaniu wrażeń.
W tym czasie przy okazji liczyłem barany… tfu! tzn innych towarzyszy na tej trasie. Było ich prawie tylu ile mam szprych w przednim kole, czyli sporo…
Miałem tylko jedną zapasówkę, więc od tego momentu jechałem z lekkim niepokojem, czy aby na pewno chcę usłyszeć jeszcze dziś jakże atrakcyjne odgłosy z moich kół…

Na pierwszym bufecie odkryłem, że mój plastikowy pojemnik na płyny też chyba upodobał sobie zabawę w szczelinowe opróżnianie zawartości, bo był całkowicie pusty. Dziś wylosowałem kolor niebieski, więc jednego pałerejda opróżniłem duszkiem a drugiego wlałem do zbuntowanego bidonu. Jeszcze coś do jedzenia i do kieszonki wędruje półtora banana. Ten schemat powtarzam na każdym kolejnym bufecie, z tym, że na trzecim wypijam duszkiem dwa pałery (niebieskie, żeby nie mieszać!) Łącznie tego dnia spożyłem 7 (sic!) butelczyn tego trunku. Nie polecam takiej dawki… Na szczęście u mnie odruchy typu „oddaję tobie co kryję w sobie” są tak rzadkie jak Meksykanie w Mongolii.
Co jakiś czas doganiam tych, którzy minęli mnie kiedy stałem w pit-stopie i chwilę czuję ogon za sobą, po czym – jak rasowa jaszczurka – urywam co trzeba.

Kolejny bufet z punktem serwisowym pojawia się we właściwym momencie, bo odgłosy z łańcucha zaczęły robić się nieznośne. Zamawiam pelny bak napojów i w międzyczasie widzę jak Felcik dostaje chyba finiszlajna. Nie na długo to jednak starczyło, bo po około 20 minutach łańcuch znowu jest suchy i trzeszczy…
Jest piękna pogoda, biale obłoczki wiszace na błekicie, polne drogi pośród zbóż i aż by się chciało zatrzymac i odetchnąć wiejskim klimatem. Ale nie, trzeba poginać do przodu. Po kilkudziesięciu kilometrach tasowania się już z megowcami czuję że wyprzedza mnie dwóch osobników. Rozpoznaje obu. Jeden, w żółtym kubraczku, kilka bananów wcześniej jechał ze mną ale mu zwiałem. Chyba jadę za wolno – myślę sobie. Drugi z nich to Jacek . Maestro z siódmego kilometra. Postrach dętek i przyjaciel pompek. Guru „pssssykania”. Trochę się dziwię, że dopiero teraz mnie doszedł, a bylo to kilkanaście kilosów przed Dziewiczą Górą.
Wiem, że jest mocniejszy ode mnie, więc spodziewam sie, że zaraz spuchnę jak bedę chciał utrzymać tę dwojkę.

Ale nie, przecież teraz nie mogę odpuścic, przecież przejechałem już ponad połowę dystansu…!

Decyduję, że przesune się do przodu i pociągnę trochę z blatu. W tym celu musiałem obudzić na chwilę lewą manetkę która z kolei wysłała mesydża do przerzutki przedniej szimano ikste.
Ta pobudka nie wyszła najlepiej, bo kilka chwil trwało zanim łańcuch wlazł na największą zębatkę z przodu. Ale jak już weszło to nie chciało zejść. Przez chwilę.
Prawy rękawek koszulki dzisiaj robił za ręcznik. Bidon za prysznic. Tylko woda jakaś taka smerfiasta… popijam i deptam. I tak do Dziewiczej. Po pierwszym podjeździe nie widzę już za sobą tej grupki.

Czuję jednak blisko za plecami narowistych megowców, którzy na jedynej górce na całej trasie dopiero zaczynają wyścigi… Na zjeździe myślę o dętce która zdobi moją pierś. Jest dziurawa jak obrona reprezentacji San Marino. Dwie zdrowe dętki napędzają mój rower. Jak teraz uda mi się psssyknąć, to będzie fajnie. Ale do mety bede musiał wracać jakimś teleportem…
Krótka burza w mozgu i decyduję, że jednak chcę jak najszybciej dojechac do ostatniego bufetu – na mecie.
Ta droga mija bez większych historii. Aha, czuję że wypada mi pompka spod koszulki, więc zatrzymuję się na chwilę i chwytam zgubę zanim spodoba sie ona zuczkom i mrówkom w piachu.

Meta. Znowu banany, arbuzy i woda.
W końcu…
Maraton w Murowanej trzeba przejechać i o nim zapomnieć.
Kategoria Maraton


Dane wyjazdu:
74.00 km 0.00 km teren
02:40 h 27.75 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Szosowo - I Cross Dziewicza Góra

Niedziela, 27 czerwca 2010 · dodano: 29.06.2010 | Komentarze 2

Poranek. Słońce zagląda wesoło do pokoju. Chyba jeszcze wcześnie, więc robię kawę i wracam do łóżka.
O 10:00 mam start w biegu na Dziewiczą Górę (10,8 km) w Owińskach. Jakoś chwilkę przed 9:00 sprawdzam jeszcze w internecie gdzie dokładnie mam dojechać.
Ku mojemu przerażeniu w regulaminie biegu odnajduję zapisek: „Wydawanie numerów startowych w dniu zawodów do godz. 9:30.”
Dawno tak szybko się nie zbierałem do wyjazdu. Biorę szosówkę i wyjeżdżam z uliczki z nadzieją, że wiatr będzie pomyślny…

Niestety już na Krańcowej mam wiatr w twarz, więc muszę mocniej deptać w pedały. Oprócz kawy i deseru ryżowego nie zjadłem i nie wziąłem nic ze sobą, jedynie po drodze zdążyłem napełnić bidon w maltańskim źródełku…

Do Owińsk mam 20 km.

Już przejeżdżam tory kolejowe, za chwilę po prawej pojawia się znajomy pałacyk przy szosie.
Jest 9:37 i… gdzie do diaska jest ten stadion? Objeżdżam teren pałacyku, widzę odbijającą w górę uliczkę zastawioną samochodami. Uff… to chyba tu :)

Miłe panie w biurze zawodów bezradnie rozkładają ręce mówiąc że już nie da rady się zapisać do biegu.
Ale chyba łaskawość dyrektora biegu a może to mój błagalny wzrok i spocona morda biorą na litość obsługę, i po chwili lżejszy o 15 zł przypinam szosówkę do barierki przy namiocie, chwytam resztę wody w bidonie i lecę na start do Annowa.
Po drodze dowiaduję się, że mam 2 km do przebiegnięcia, więc przyspieszam, bo robi się za pięć dziesiąta.

Okazuje się, że trafia mi się podwójny falstart:

1. miejsce startu był po około 500 metrach, więc jak zwykle autochtoni wiedzą „inaczej” :)

2. coś nie gra z numerkami startowymi a właściwie to z obsługą informatyczną, i wszyscy czekamy na start.
W słońcu.
Jak Krzyżacy przed bitwą w tysiąc czterysta dziesiątym. Ale dzięki temu mogę odetchnąć i spróbować się skoncentrować.



W ogóle formuła zawodów miała być następująca: startujemy co 20 sekund zaczynając od kategorii słabszych, na „elicie” kończąc. W zamyśle miało to pomóc w ewentualnym korkowaniu się na trasie. W sumie ciekawa sprawa, taki bieg na dochodzenie, ale po około godzinie czekania zdecydowano, że lecimy wszyscy razem :)

Na kresce stanęło około 120-130 osób. Podbiegłem tuż przed startem żeby ustawić się na samym przodzie.



Czuję, że jestem słaby. Brak śniadania i pół litra wody to za mało dla mnie po takim sprincie rowerem.

I ruszyliśmy.



Tempo dość mocne. Nie miałem zegarka i w sumie dobrze :) Bo gdybym wtedy wiedział że lecimy poniżej 4:00/km to bym nieco zwolnił :) Pierwsze 2-3 km to szeroka szutrówka miejscami z głębszym piachem, ale na szczęście drzewa dawały trochę cienia. Przed sobą widzę kilka osób które mocniej skoczyły do przodu.

Biegnę w grupce czteroosobowej w pierwszej dziesiątce, trochę zaskoczony że ciągniemy z przodu, ale nie odwracam się nawet wtedy gdy wbiegamy do lasu. Między 4 a 5 kilometrem chwytam wodę którą podaje ktoś na trasie i… tracę oddech od zachłannego popijania. Grupka w której biegnę zaczyna minimalnie ale stopniowo odchodzić do przodu.
Dobiegamy do masywu Dziewiczej i czuję, że nie będzie dobrze. Skracam krok.
Stawka mocno się rozciągnęła i przed sobą widzę już co najwyżej 3-4 osoby. Wbieg na górę, rundka dookoła wieży widokowej i zbieg. Po korzeniach.

Puszczam luźniej nogi chcąc nieco odpocząć i… czubkiem buta zahaczam korzeń… jak w zwolnionym tempie widzę że druga noga leci do przodu i napotyka opór na kolejnym korzeniu. Od tego momentu rozpoczął się Lot Właściwy, prosto w liście zmieszane z suchą czarną ziemią. W tym czasie minął mnie chłopak który zbiegał tuż za mną. Szybko się pozbierałem i rura w dół. Po drodze na szczęście nie czuję żadnych objawów upadku oprócz brudnych rąk i twarzy… musiałem śmiesznie wyglądać :)

Przed sobą widzę ciągle faceta który mnie wyprzedził, ale nie mam siły by dobiec do niego i pociągnąć razem.
Za dużo wrażeń, za mało paliwa i zero normalnego treningu.

Do mety biegnę ile mam siły, żeby już mnie nikt nie wyprzedził. Na ostatniej prostej około kilometrowej co jakiś czas odwracam się do tyłu i widzę za sobą grupę pościgową. Zaciskam zęby i dymam ile fabryka dała… czyli niewiele :) Czuję się jak ospały pingwin biegnący ku morzu.

Wpadam na metę sam, więc udało się! :)

Zachłannie łykam wodę i dochodzę do siebie. Przy okazji podchodzi Piotr (numer 068) i dziękuje za wspólny bieg do Dziewiczej :) Okazuje się, że faktycznie dawaliśmy razem w tej czteroosobowej grupce która tuż przed podbiegami rozbiła się, i mi odeszła. Znajduję swój porzucony bidon i truchtam na stadion, bo ponoć są tam prysznice. Możliwość umycia się z suchej Dziewiczej ściółki daje sporą dawkę przyjemności a miłe szczypanie na kolanie, łokciu i barku przypomina o korzeniach na trasie :)

Na samym stadionie trwa turniej Młodych Piłkarzy, a ja w słoneczku opalam swoje bladą twarz i czekam na ogłoszenie wyników. W międzyczasie poznaję różnych ludzi dla których zapalnikiem do rozpoczęcia rozmowy są moje widoczne otarcia.

W sumie fajnie się tak czasem wypier…lić :)

Czas: 46:18

4 w kategorii M 26-35

11 w OPEN

Reszta dnia upływa na:

- zakupie czereśni po 12 zł/kg u uroczej Pani przy przejeździe kolejowym w Koziegłowach
- rundzie powrotnej przez Maltę i tam spotykam znajomego kolarza ze Swarzędza
- wypad na działkę do rodziców i później na Rataje
Aha, i mały incydent na ścieżce rowerowej przy os. Tysiąclecia:
z pomiędzy zaparkowanych samochodów wybiegł mały chłopczyk tuż przed moje koło. Na całe szczęście udało mi się odrzucić koło na lewą stronę, bo ten dzień mógłby być spieprzony dla małego, jego rodziców i mnie… niestety ktoś dał ciała i nie upilnował 4-5 latka…

w sumie wyszły 74 kilosy rowerem i prawie 12 kilosów biegiem

Udany dzień :)

Kategoria Szosa


Dane wyjazdu:
82.00 km 0.00 km teren
03:20 h 24.60 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Do Środy Wlkp. na triathlon

Sobota, 26 czerwca 2010 · dodano: 26.06.2010 | Komentarze 0

10 rano ruszyłem przez pola żeby rzucić okiem na Mistrzostwa Weteranów w triathlonie w Środzie Wielkopolskiej.





Piękna pogoda, ptaszki ćwierkają tylko trochę wietrznie. Strzelilem kilka zdjęć zorka pięć i powrót na Rataje żeby podopingować biegających na Biegu Piastowskim który startował chwile po 14:00



Powrót przez Maltę i uzupełniam plyny przy źródełku. Wysuszylo mnie dzisiaj... Jutro bieg 'Cross na Dziewiczą Górę'. Start z Owińsk


Dane wyjazdu:
58.00 km 0.00 km teren
02:14 h 25.97 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Runda na Dziewiczą

Piątek, 25 czerwca 2010 · dodano: 26.06.2010 | Komentarze 2

Popołudniowa runda z chłopakami na zakurzoną Dziewiczą Górę.

Ekipa jedzie od strony Malty więc czekam na nich przy starym młynie na Browarnej. Spotykam Rodmana który był na wycieczce z synkiem - młodym gigowcem :)

Nadjeżdżają ziomale i dajemy singlem wzdłuz stawku w stronę Swarzędza. Na tamie lecimy po płytach i po chwili słyszę odgłosy przypominające stukot starego taboru PKP. Laczek w tynym kole. Ktoś włącza stoper, dwie i pół minuty plus dopompowanie i jedziemy dalej. Na dziewiczej robimy dwa podjazdy i szukamy okularów które jeden z kumpli zgubił na zjeździe. Komary strasznie rypią więc wracamy tą samą drogą na Maltę i jeszcze kręcę się chwilę ciągle na ciśnieniu około 2 atmosfer z tyłu. Fajna szybka runda ale piachy za tydzień dadza się we znaki na Giga...
Kategoria Trening


Dane wyjazdu:
91.00 km 0.00 km teren
02:34 h 35.45 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

V Leszczyński Maraton Szosowy

Sobota, 29 maja 2010 · dodano: 01.06.2010 | Komentarze 7

Dawno tak wcześnie nie musiałem wstawać :) Alarm ustawiony na 5:10 bezlitośnie uciął sen w którym byłem piękny, młody i bogaty…na szczęście to były tylko koszmary.

W pokoju było bardzo jasno, a to oznaczało że nie ma chmur na niebie. I faktycznie, kiedy zszedłem do garażu, omal nie zdepnąłem ślimaka który też stęsknił się za słońcem i wylazł ze swojego domku.



Do Leszna wybrałem się z Bartkiem, i jego rodzicami. To przemiła i sympatyczna rodzinka z korzeniami kolarskimi. Wesoły samochód bardzo szybko dojechał na leszczyńskie lotnisko.
Szybko na zapisy, odbiór numerka, przełknięcie kwaśnej miny Pana Rejestratora i można się zrelaksować, bo do startu ponad dwie godziny.



Po chwili przyjeżdża Aśka z Maksem z Bieniasz Team i robi się jeszcze weselej :) Bartas sprawdza, czy nowy rower Maksa jest lżejszy od dętki od traktora... w sumie nie jesteśmy zgodni co do werdyktu, ale ustalamy, że trzeba by było jednak zważyć rower razem z właścicielem żeby zbliżyć się do wagi ogumienia ciągnika Ursus
.
Mój rower stoi cierpliwie oparty o budkę z gyrosem i czeka na swój moment.



Zapinam numerek 886 (albo 988, cholera wie...), kilka ćwiczeń rozciągających, sprawdzam kliszę w aparacie i robimy sobie wspólną fotencję z szybowcami w tle.



Tuż przed startem dowiadujemy się, że Bartek jedzie w przedostatniej grupie, a minutę po nim jego tata i ja :) A miało być tak, że to ja będę uciekał przed Corratec’ami.
No ale życie pisze różne scenariusze, i na starcie ustalamy z Jarkiem seniorem, że od razu ciśniemy ile fabryka dała, żeby dojść “młodego”.



Tak też się stało, i po kilku kilometrach doganiamy Bartasa. Swoją drogą dość mocno cisnął sam, bo grupę miał bardzo słabą a trochę zajęło zanim odrobiliśmy minutę straty do niego :)

W międzyczasie dochodzimy jakiegoś młodziaka, i przez następne kilkanaście kilometrów dajemy w czwórkę dość mocne zmiany. Jakoś tak się składa, że dość krótko odpoczywam i dużo ciągnę z przodu. Niestety dyndający aparat nie pozwala na jazdę w dolnym chwycie, więc rozbijam wiatr niczym dostawczy Żuk na autostradzie.

Jest piękna pogoda, lekki wiaterek z różnych stron, przyjaźnie nastawieni autochtoni w mijanych wioskach i mniej przyjacielscy kierowcy którzy próbują sobie poczyścić lusterka boczne o nasze spodenki.



Na jednym ze skrzyżowań, kiedy ciągnąłem grupę, kątem oka zauważyłem zbliżającą się z prawej strony ciemną chmarę kolarzy. To była grupa z dystansu Mega, która wyjeżdżała na naszą drogę. Nie będę ukrywał, że się ucieszyłem, bo przynajmniej w kupie siła i sobie trochę odpocznę.
Grupa podłącza się pod nas i po kilku chwilach schodzę z prowadzenia. Niestety tempo trochę spada do około 33-34 km/h, ale w sumie to dobrze, bo mogę porobić trochę zdjęć. Po jakimś czasie wyraźnie daje się odczuć, że tylko kilka osób ma ochotę ciągnąć ekipę, więc wyskakuję do przodu i znowu daję mocne zmiany. Pomaga mi w tym Bartek, jego ojciec Jarek, i jeszcze ze 3-4 osoby.



Tak sobie kręcimy, a mnie dość szybko kończy się picie, więc zaczynam myśleć o bufecie pełnym zimnej oranżady z lodem i do tego sałatka z krojonymi bananami, kiwi, winogronami i truskawkami...

Nic z tego, kiedy dojeżdżamy do punktu pomiaru czasu wcale nie wygląda na to, że będziemy stawać, bo kilka osób nawet nie zwolniło na bufecie. Prędko chwyciłem małą butelczynę wody (gazowanej sic!) i banana i rura do przodu gonić uciekinierów. Trochę zabawnie wyszło z tym bufetem, bo nie dość, że osoba która podawała mi picie nie chciała puścić butelki z ręki, to jeszcze kiedy odjeżdżałem usłyszałem za plecami cichnące “komu drożdzówki?”.

Do diaska! Miałem ochotę na świeżą drożdżówkę, ale odjeżdżająca grupka nie pozwalała mi się cofnąć.
Kit z tym, drożdżówkową stratę powetowałem sobie na mecie :) )

I znowu peleton i znów wyskakiwałem do przodu na zmiany.


foto: mama Bartka

Zdjęcia, mijani ludzie, podjazdy i szybkie proste. Tak zeszło do ostatnich kilometrów, kiedy już czułem że zbliżamy się do mety i przycisnąłem mocniej.
Grupa już pod koniec rwała się coraz mocniej, ale udało mi się zostać w czubie i pod koniec przydusiłem doganiając kolejne osoby.
Niestety nie mogłem jechać maksymalnie pochylony bo aparat obijał się o kierownicę kiedy stawałem na pedały w dolnym chwycie.
Ale na metę wpadłem przed ekipą i po ostrym hamowaniu (zdjęcia pstrykałem do końca) odebrałem medal, poczekałem na Jarka i Bartka i polazłem do biura zawodów w poszukiwaniu wody.



W środku dwie kolejki. Jak mucholep przykleiłem się do tej krótszej, i okazało się że mogę już odbierać dyplom i gadżet w postaci fajnych okolicznościowych skarpetek z tej imprezy :)



Odbieram dyplom, na nim mój czas: 2:50. Chwila, coś tu się nie zgadza. Pytam czy to na pewno dobry czas, ale “tak jest w komputerze”

Wracam do roweru, a tam licznik pokazuje zupełnie co innego... Później okazało się, że błędnie wklepano do komputera godzinę mojego startu :)

Podsumowując: bardzo fajna impreza, świetna pogoda, sympatyczni ludzie na trasie i kolejna nauka jazdy na rowerze :)



Więcej zdjęć z siodła:
http://picasaweb.google.com/nonielubierodzynek/VLeszczynskiMaratonSzosowy2010

a w wynikach gdzieś daleko:
64 - open
11 - M3
aha, w sumie to 1 miejsce na podwórku :)

Kategoria Szosa, Zdjęciowo


Dane wyjazdu:
16.00 km 16.00 km teren
00:35 h 27.43 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Felt Q650

Mocny weekend :) Malta Trail Running, Cross Duathlon Poznań

Niedziela, 23 maja 2010 · dodano: 30.05.2010 | Komentarze 0

Sobota
Malta Trail Running




To mój trzeci bieg w tym cyklu biegów przełajowych. Poprzednio, w zeszłym roku miałem czasy odpowiednio: 34:36 i 33 miejsce w OPEN w kwietniu 2009, później w czerwcu czas 33:56 i 13 miejsce w OPEN, a teraz poprawa czasu na 32:23 i znów 13 miejsce :)
Znaczy że poziom rośnie.



Chwilę po dekoracji, kiedy zbierałem się do domu, w pobliżu Pubu Kibica na Malcie rozpoczęły się zapisy na krótki bieg pod sztandarem pewnej firmy z trzema paskami :)


Długo się nie opierałem, i po podaniu wszystkich możliwych danych dzięki którym mogłem zostać zidentyfikowany, stanąłem na linii startu biegu “dookoła maltańskich hangarów”. Było bardzo ciepło, więc po chwili zacząłem produkować tyle słonej wody, że mógłbym spokojnie powiększyć linię brzegową Morza Martwego. W ogóle ten bieg był tak spontaniczny, że nie wiedziałem czy się ścigać, czy spokojnie przetruchtać, zważywszy na to, że na drugi dzień miałem start w Cross Duathlonie.


Niedziela
XDU – Cross Duathlon Poznań – Lasek Marceliński


Pobudka “o świcie” czyli około 8 rano :)
Krótkie pakowanie, sprawdzanie ciśnienia w oponach górala i heja naprzód, do Lasku Marcelińskiego. Tam mały zonk: wszechobecne muszki, meszki, komary i inne sreszki. Nie dało się ustać w miejscu, więc pokręciłem się po okolicy i robiłem małe rozeznanie trasy XC. Sam Cross Duathlon miał wyglądać tak:
5 km biegu (2 pętle), 15 km rower (3 pętle XC) i na koniec 3 km bieg (jedna pętla)

Pierwszy raz brałem udział w takiej imprezie, więc chłonąłem wszystkie informacje z powietrza, jak optymalnie zaliczyć strefę zmian, jak szybko przebrać buty biegowe i SPD. Na miejscu sporo znajomych twarzy. Jest kilku wycinaków, ale zupełnie nie robią na mnie wrażenia, bo wiem, że muszę zrobić swoje i nie patrzeć na innych.
Tuż przed startem chmury się rozstępują niczym uda doświadczonej tancerki na rurze, i robi się gorąco.


Krótka rozgrzewka, w trakcie której buty nabierają nieco wody z mokrej trawy, i START.
Tempo mocne, ale biegnę spokojnie, 4:00/km. Przede mną przez długi czas biegnie Remik, więc staram się trzymać go w zasięgu wzroku. Pierwsze podbiegi trochę mnie zatrzymują, pewnie przez to, że zrobiłem za słabą rozgrzewkę.

Do strefy zmian wpadam na 19 miejscu, szybka zmiana butów, zakładam kask, biorę dętkę, pompkę i pędzę na trasę rowerową.
Trasa jest bardzo szybka, płaska, i jedynie w jednym miejscu jest odcinek z błotem, a na koniec rundy jedna jedyna górka do zaliczenia, na której zrobiono kilka króciutkich i sztywnych podjazdów-ścianek.



Jest ciepło, i bardzo szybko kończy mi się paliwo w bidonie, ale nadrabiam kilka miejsc.
Na nawrocie pod górką robię skróty połączone z myciem obuwia:



Przy okazji uczę się od publiki jak poprawnie klaskać. Następnym razem obiecuję, że będę robił to bardzo głośno ;)



Na końcu pętli rowerowej jestem szesnasty, porzucam rower i kask, szybka zmiana butów, i po kilku metrach biegu… nogi jak z waty.
Niestety czuję, jak coś mnie blokuje i nie jestem w stanie utrzymać tempa biegu nawet na 4:20/km. Pocieszam się myślą że nie jestem w tym osamotniony i napieram do końca.
Na podbiegu mijam się z Remikiem, ale nie zauważa moich okrzyków i pozdrowień :)
Przede mną biegnie kilku takich samych zombie jak ja, więc trzymam kurs na właściwy port i na metę wpadam baaardzo zadowolony że to już koniec :)

14 miejsce w OPEN, 3 miejsce w kategorii M3 :)
Fajnie jest, hej! ;)